Najpierw info dla zaglądających tu tylko ze względu na moje candy - to 96 post, więc jeszcze musicie troszkę poczekać na losowanie, choć postaram się, żeby nie było już tak długich przerw w blogowaniu, jak ostatnio!
A nawiązując do tytułu - chyba złapała mnie jakaś jesienna depresja, bo choć problemów na mojej głowie jest dużo, to jednak powoli, powoli zaczynam się z nich wygrzebywać. Chyba... Przeziębienie jakoś mnie nie ominęło, ale nie jest zbyt doskwierające, bo i gorączka niewielka, i kataru prawie wcale nie ma. Biorę sobie Biseptol i jakoś się trzymam. Z resztą, przy trójce małych dzieci, to trudno być obłożnie chorym...
Ba, poszczęściło mi się nawet ostatnio w dwóch candy - w związku z różowym tygodniem, dostałam już jakiś czas temu przepiękne, cudne i zachwycające kolczyki od Izary, za co jeszcze raz bardzo jej dziękuję. I muszę dziękować podwójnie, bo przy pierwszej przymiarce zdarzył mi się mały wypadek - moja najmłodsza latorośl złamała kawałek kolczyka i, dzięki wielkiej uprzejmości Izary, otrzymałam od niej jeszcze jedną przesyłkę - z nową częścią, abym mogła naprawić te małe cuda. Iza chciała nawet wykonać dla mnie jakąś inną niespodziankę, ale ja byłam nieugięta :)
Nagroda była niespodzianką, więc gdy otworzyłam kopertę, moim oczą ukazał się śliczne małe pudełeczko:
a w nim były one:
Z Izą wyszła nam nawet mini-wymianka, bo zrobiłam dla niej małe co-nieco z okazji ogłoszonego kiedyś u mnie mini-candy na Różowy tydzień. Mam nadzieję, że przesyłka już dotarła. Nie zdąrzyłam niestety obfocić :(
Potem udało mi się wylosować nagrodę pocieszenia w Candy u Wandy i choć była to nagroda pocieszenia - dla mnie była jak nagroda główna. I dziękuję Bogu, ze mój listonosz nie wcisnął przesyłki na siłę do mojej skrzynki pocztowej, bo chyba niewiele zostałoby z tych pięknych skrapowych papierków. Droga Wandziu - bardzo, bardzo Ci dziękuję! Przepyszne herbatki powoli się kończą, a nad papierkami muszę spokojnie pomyśleć, żeby je dobrze wykorzystać i nie zmarnować. Chyba w tym roku obdarzę rodzinę i znajomych ręcznie robionymi kartkami bożonarodzeniowymi. Jak się wyrobię...
A oto co znalazłam w przesyłce - w całości:
i detale:
i druga strona papierków, choć część z Was na pewno je dobrze zna :)
W ostatnim poście wspominałam też, że przybył mi w domu nowy osobnik :) Tada - oto on, a właściwie - ONA:
"Odziedziczyłam" ją po teściowej mojej znajomej. Przez kilka lat czekała na naprawę, no i dzięki mojej mamie - doczekała się. Okazało się, że bolał ją naprężacz nici. Ale po wymianie - jest jak złoto i, choć leciwa, o niebo lepsza od większości dostępnego dziś w sklepach, sprzętu tego typu. Tak przy najmniej twierdzą znawcy tematu (czyli moja mama i fachowiec, który zreanimował moją Singerkę).
I to chyba ona wywołuje w dużej mierze moją dzisiejszą chandrę... Otóż, próbuję od dwóch dni wziąć byka za rogi... z mizernym skutkiem. Mnóstwo prób, i jedna złamana igła, to na razie mój wstępny rezultat. A miałam ambitny plan, żeby uszyć dzieciom na gwiazdkę tildowe zabawki:( Oj, przydałby mi się ktoś, kto trochę szyje, żeby podpowiedzieć mi, dlaczego ona czasem szyje, a za chwilę ( na tym samym materiale i tymi samymi nićmi) górna nitka ni jak nie chce się połączyć z dolną :( Ech, szkoda pisać...
Oj, smutno mi, Boże!